
A gdyby tak przyrównać sukces i wpływ Krzysztofa Komedy do… The Beatles?
Wbrew pozorom Komedzie nie jest tak daleko do liverpoolskiego kwartetu. I on, i oni debiutowali niesieni falą powojennej, popkulturowej odwilży – choć trzeba od razu dodać, że urodzony w 1931 roku jazzman zrobił to chwilę przed swoimi młodszymi o dekadę kolegami. Przebyli podobną drogę – od grania standardów do poszerzania formuły „swojego” gatunku: najpierw delikatnie, skręcając w stronę uniwersalnych brzmień, potem coraz odważniej sięgając po eksperymenty. Błyskawicznie awansowali z pozycji lokalnych sensacji na światowe sceny, ich muzyka była motorem dwóch wielkich filmowych hitów ery kontrkultury (Nieustraszonych pogromców wampirów i Żółtej łodzi podwodnej) mniej więcej w tym samym momencie zakończyły się ich kariery, wspólnie pociągnęli za sobą całe rzesze naśladowców, którym mimo prób nigdy nie udało się zbliżyć do oryginałów. No i Roman Polański… Biografowie twórcy Chinatown żartują czasem, że rezydencja Polańskiego była jedynym miejscem, w którym na jednej imprezie można było spotkać i Beatlesów, i The Rolling Stones. Kto wie, może gdzieś pod ścianą chyłkiem przemykał także Krzysztof Komeda?